Forum www.przyszloscwprzeszlosci.info Strona Główna www.przyszloscwprzeszlosci.info
forum dotyczace przyszlosci i przeszłosci
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Magia ogrodu Findhorn

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.przyszloscwprzeszlosci.info Strona Główna -> Hyde Park
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
janusz
Moderator Globalny



Dołączył: 11 Maj 2009
Posty: 371
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: WROCŁAW

PostWysłany: Nie 20:58, 12 Wrz 2010    Temat postu: Magia ogrodu Findhorn

Magia ogrodu Findhorn (fragmenty)
Paul Hawken

Jedną z osób najdłużej mieszkających w Findhorn jest Craig Gibsone, zwany „Aussie”. Craig wiele mi opowiadał o tej niezwykłej społeczności z północnej Szkocji, osiadłej w pobliżu niewielkiej wioski rybackiej, położonej na krańcu półwyspu wrzynającego się daleko w morze; społeczności, której członkowie prowadzą rozmowy z roślinami, co przynosi zadziwiające rezultaty. Oto na kamiennej nadmorskiej plaży, gdzie rosły niegdyś tylko pojedyncze kępy kolcolistu i sucha, ostra trawa, zaczęły wschodzić warzywa, owoce i kwiaty, ogromnych, wprost niespotykanych rozmiarów, także dwudziestokilogramowe główki kapusty, wysokie na dwa metry ostróżki ogrodowe, przepiękne róże zakwitające zimą, winorośl, rozmaite ozdobne krzewy, wreszcie takie kwiaty, które można spotkać latem wyłącznie na południu Europy... W Findhorn bowiem nadziemski świat roślin i zwierząt współdziała z elfami, gnomami, Duchami Natury oraz Panem - stąd też wprawiające w zdziwienie zarówno zwykłych ludzi, jak i naukowców-specjalistów, wspaniałe plony, zbierane w okolicy, gdzie z trudem dają się hodować liche gatunki zbóż..., skąd bardzo blisko do koła polarnego, w okolicy, która leży wyżej na północ niż Moskwa i niektóre tereny Alaski.

Osada Findhorn znajduje się opodal Laigh of Moray, niziny oddalonej około 40 km na wschód od Inverness, gdzie na czerwonawych glebach uprawiany jest specjalny gatunek jęczmienia, przeznaczony dla destylarni whisky. Z Laigh wychodzi w morze półwysep - na jego krańcu leży mała wioska rybacka Findhorn, która dała nazwę wspólnocie ludzi, roślin i Sił Natury. Na początku XIX wieku istniał tutaj spory port rybacki, budowano też niewielkie stateczki handlowe (w pobliżu rosły dęby i modrzewie, przydatne miejscowym szkutnikom), inne jednostki wyruszały stąd obładowane słodem, jęczmieniem i wyprawionymi skórami, powracały zaś pełne wina, korzeni, tytoniu; bel jedwabiu i muślinu. W roku 1829 z powodu Wielkiej Ulewy gwałtownie wezbrała rzeczka Findhorn, której wzburzone wody dosłownie zepchnęły port do morza. Wprawdzie go odbudowano, jednak wraz z nadejściem kolei skończył się w Findhorn handel, mieszkańcy powrócili do skromnego rybołówstwa.

Dziś wioska znajduje się około 2 km od miejsca, gdzie kilkadziesiąt lat temu stały stocznie i składy. - domy stoją na piaszczystej ławicy wrzynającej się w morze; co rok przybywa kilkanaście centymetrów lądu: jest to rezultat działalności prądów zatoki Burghead. Po przeciwnej stronie cypla rozciąga się zamulona zatoka Findhorn, do której latem zawijają mniejsze jachty i łodzie. Stutonowe szkunery to dziś już tylko wspomnienie, można je oglądać na starych, wypłowiałych fotografiach w wioskowej piwiarni. Ostatnim szkutnikiem żyjącym w jakby pogrążonej we śnie osadzie jest stary Frank Whyte, budujący prostymi narzędziami - wzorem przodków - niewielkie łódki rybackie. W Findhorn jest nudno i sennie, mieszkają tu przeważnie osoby starsze, młodzież wyjeżdża w poszukiwaniu zarobku do Glasgow i dalej...

Jak wspomina Craig Gibsone, wspólnota Findhorn była na początku zaledwie samochodem z przyczepą mieszkalną, ustawionym na wynajętym skrawku wielkiego parkingu przeznaczonego dla podobnych pojazdów. Ta część parkingu znajdowała się w pobliżu miejsca, gdzie wyrzucano śmiecie i odpadki, dlatego też inne, nieliczne zresztą, wozy turystyczne ustawiały się dość daleko. Założycielami wspólnoty byli małżonkowie Peter i Eileen Caddy; stopniowo, w miarę przybywania nowych członków, przybywało coraz więcej samochodów z przyczepami, aż wreszcie w połowie lat siedemdziesiątych osada, a zarazem wspólnota Findhorn, składała się z czterdziestu takich pojazdów oraz czternastu małych domków: mieszkało w nich stu trzydziestu stałych członków wspólnoty, jak również czterdzieści osób przebywających tam czasowo. Przyczepy i domki były w zasadzie wspólną własnością, jednak z formalnego punktu widzenia większość z nich należała do indywidualnych właścicieli. Nikt zresztą nie zaprzątał sobie zbytnio głowy prawem własności, co stanowiło przyjemną odmianę w porównaniu z podobnymi wspólnotami działającymi w USA, gdzie przed przyjęciem kandydata wymagano odeń zrzeczenia się i przekazania na rzecz grupy wszystkich posiadanych przedmiotów. (Własność osobistą uważano tam niewątpliwie za „zbyteczny balast”, którego wspólnota nader skwapliwie ujmowała kandydatowi.) Natomiast w Findhorn największą wagę przykładano do świadomości pragnącego należeć do społeczności, od nikogo nie wymagano sum przekraczających koszty miesięcznego w niej przebywania.

Niemniej, pieniędzy nigdy jakoś nie brakowało; należy tu dodać, iż ogród, budynki mieszkalne, Sanktuarium oraz Centrum położone były na terenach dzierżawionych przeważnie krótkoterminowo: okoliczni właściciele nie chcieli bowiem sprzedawać ziemi. Każdy spodziewał się, że prosperity związane z ropą naftową wydobywaną spod dna Morza Północnego dotrze prędzej, czy później do jego terenów. Kilka niewielkich skrawków gruntu przeznaczonych na sprzedaż kosztowało astronomiczną kwotę dwudziestu tysięcy dolarów za akr. Dwadzieścia „kawałków” za piach i kamienie! Zapytałem kiedyś Craiga, dlaczego nie przeniosą się gdzie indziej, tam, gdzie znajdą lepsze warunki życiowe. Odparł, iż wspólnota Findhorn leży w tak zwanym punkcie siły, czyli w punkcie skupiającym „siłę kosmiczną”, będącym jakby kondensacją ogromnych ilości energii pochodzącej z przestworzy pozaziemskich.

Rozmaici odmieńcy i hippisi, odwiedzający Findhorn w nadziei, iż tutejsza społeczność będzie czymś „w ich stylu”, kierowani są do domków noclegowych znajdujących się opodal, oferujących zwykłym turystom „nocleg i śniadanie”. Findhorn nie jest bowiem miejscem, gdzie może wałęsać się byle przybłęda i domagać się praw członka wspólnoty tylko dlatego, że przybył tu ot, tak sobie i ot, tak sobie - mieszka. W Findhorn nie istnieją prawa dla mniejszości. Nie są tam znane poglądy „mniejszościowe”, nie ma bowiem żadnej „mniejszości”. Nie ma również większości. Nie ma dwóch stron w sporze, bo nie prowadzi się żadnych sporów. Najważniejsze decyzje nie zapadają po dyskusji i w wyniku logicznego rozumowania, nie zapadają one też po ustaleniach jakichś „komitetów wspólnotowych”. Decyzje w Findhorn podejmuje Peter, niekiedy Eileen - zaś działanie poprzedza intuicyjne przeczucie, iż będzie ono najwłaściwsze w danej sytuacji. Niekiedy decydują inni. Nie ma żadnych raz na zawsze ustalonych przepisów i reguł, nikt nie wydaje poleceń, nikt nie nakazuje niczego innym. Jest tylko świadomość grupy, nieustannie dążącej do utrzymania i rozszerzenia wewnętrznej świadomości Boga i wykorzystywania jej w życiu codziennym. Nie ma przeto żadnego planowania przyszłości, nikt też nie wie, co ona przyniesie; jest tylko wiara w to, że wszystkie potrzeby społeczności zostaną z czasem zaspokojone, tak jak działo się zawsze - nic też nie wskazuje, żeby miało być inaczej.

Leonard jest jednym z niezwykle biegłych w swoim fachu ogrodników pracujących w Findhorn, należących zarazem do tutejszej społeczności. Mówi chropawym akcentem z okolic Lancashire i jednym tchem wymienia łacińskie i swojskie nazwy dziesiątków roślin rosnących w ogrodzie, o których wie dosłownie wszystko. Są tam więc aksamitki, jest pachnący gatunek Alyssum, jest mięta pieprzowa i orlik pospolity, są bratki i lobelia. Gęsto posadzone w grządkach kwiaty wprost mienią się rozmaitymi barwami: petunie, astry, niezapominajki, stokrotki gatunków Livingstone i Michaelmas, maki, kampanula, fuksja, tojad ogrodowy, kosmos, lak pospolity, kocanki - i wiele innych. Większość roślin uprawianych w ogrodzie Findhorn osiąga niezwykłe, nie spotykane gdzie indziej rozmiary. Od kiedy jednak Peter Caddy, były pilot RAF i założyciel wspólnoty, został, jak sam to określa, „opiekunem społeczności”, i nie mogąc poświęcić ogrodnictwu tyle czasu co niegdyś, przekazał obowiązki innym, ogród „wrócił do normalności”, jeśli chodzi o rozmiary i proporcje roślin. Z Blackpool przybyło do wspólnoty kilkunastu ogrodników, których członkowie wspólnoty nazywają „gnomami”. Mathew, obecnie główny ogrodnik Findhorn, zapytany, dlaczego roślinom nie przeszkadzają tak niesprzyjające warunki, a na dobitkę wszystko udaje się wspaniale, odpowiedział tak:

- Owszem, kiedyś wszystko było tutaj jeszcze większe i jeszcze dorodniejsze niż obecnie, ale działo się tak, ponieważ Peter Caddy i inni musieli przekonać się na własne oczy, że coś podobnego jest możliwe. Dziś wiemy, że można pracować w harmonii z Królestwem Natury, nie musimy już zmuszać rośliny, żeby rozwijała się tam, gdzie zwykle wcale nie rośnie ze względu na nieodpowiednie warunki. Niektóre rośliny rzeczywiście udawały się na suchym piasku i rosły mimo chłodu, nie oznaczało to wszelako, że są z tego powodu szczęśliwe. Wyrastały po prostu dlatego, żebyśmy mogli ujrzeć potęgę oraz możliwości współpracy człowieka z Siłami Natury. Ale i w tym roku mamy coś wspaniałego - i wcale się o to nie staraliśmy, nic a nic. Na przykład róże, są przeogromne, doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego takie wyrosły, wiele innych roślin też udało się jak nigdy.

No, ale jeżeli pokaże się ludziom dwudziestopięciokilogramową główkę kapusty, nie potrafią przestać medytować o tych dwudziestu pięciu kilogramach, albowiem interesują ich wyłącznie wymiary, ilość i forma. Na istnienie zaś świadomości, dzięki której wyrosła ta kapusta, wcale nie zwracają uwagi, dostrzegają jedynie ciężar i średnicę główki, ale nie piękno oraz doskonałość natury.

Ogród jest istotnie zadziwiający i cudowny, gdzie tylko spojrzeć, wszędzie widać różnokolorowe, coraz to inne rośliny, każda jest wspaniale rozwinięta. Chwastów prawie nie ma, ale bo też nie mogłyby tutaj wyrosnąć wszystko jest bowiem dorodne, jędrne, mięsiste i zajmuje prawie całe grządki. Choć jest ostatni tydzień września, a Findhorn leży na północy, kwiaty są tak barwne jak tęcza. Róże stoją w pełnym rozkwicie, kwiaty kosmosu pierzastolistnego sięgają niemal dwóch metrów, zaś wad purpurowymi rozchodnikami krążą pijane nektarem trzmiele. Istna orgia królestwa roślin! Sto pięćdziesiąt metrów dalej szary kolcolist i szczodrzewica zapuszczają w grunt włókniste i słabe korzenie w poszukiwaniu wody oraz substancji odżywczych: ich ogromne kwiaty są większe niż normalnie, kielichy mienią się wszystkimi barwami tęczy, zaś łodygi i liście są napęczniałe od soków. Drzewa stoją silne i wyprostowane, mimo że ich korzenie tkwią w sypkim piasku, a koronami targają silne wiatry, osiągające tu szybkość 50 km na godzinę. W Findhorn rosną nie tylko modrzewie europejskie, jodły, sosny, eukaliptusy, wiązy, topole i srebrzyste brzozy, ale także krzewy: kruszyna pospolita, głóg dwuszyjkowy, złotokap zwyczajny, wiciokrzew przewiercień, leszczyna, bez, tamaryszek, a także rozmaite gatunki pnących róż, skarłowaciałe wrzosy, budleia i inne.

Gdy ujrzałem ogród po raz pierwszy, feeria gatunków i barw dosłownie przytłoczyła mi zmysły, jednak z czasem nauczyłem się patrzeć okiem analityka i uważnie obserwować poszczególne gatunki oraz ich wegetację. Gdziekolwiek badałem ziemię dłonią, zawsze pod pięcio- lub ośmiocentymetrową warstwą kompostu wyczuwałem piasek. Uprawianie roślin w Findhorn przypomina uprawianie ich na nadmorskiej plaży. A jednak wszędzie poruszają się łodygi, lekko oświetlone promieniami słońca liście i kielichy pięknych różnobarwnych kwiatów. Nie można tego nijak wytłumaczyć naukowo i dotychczas żaden autorytet biologiczny nie potrafił wyjaśnić zadziwiającego zjawiska, któremu na imię Ogród Findhom.

Zapytałem Mathewa i Leonarda o Duchy Natury oraz o to, czy współpracując z nimi istotnie je dostrzegają. Obaj ogrodnicy powiedzieli mi, że nie widzą tych istot, tak jak dostrzega się przedmioty materialne, jednak za pomocą intuicji wyczuwają otrzymywane od nich rozmaite rady i wskazówki. Leonard wspomniał, jak to kiedyś trzeba było przesadzić kilkanaście głęboko zakorzenionych krzewów, przyszedł więc do nich na kilka dni wcześniej i cicho powiedział roślinom, kiedy należy je przenieść i wyjaśnił powody. Gdy nadszedł właściwy dzień, przekonał się, że krzaki dają się wyciągnąć z gruntu niezwykle łatwo, jakby przestały, jak to określa, „trzymać się życia”. Leonard postanowił to sprawdzić, zbliżył się więc do sąsiedniego krzewu, który miał pozostać na miejscu, i zaczął go wyciągać. Roślina ani drgnęła.

Mathew tak mówi o Panie, jednej z sił, które pomagają roślinom rozwijać się tak bujnie i doradzają ludziom w Findhorn, jak uprawiać ogród:

- Pan jest ciałem w każdej sile życia, jest On wszystkim, co się rozmnaża, co umiera, co się porusza. Pan, tak jak zwykle wyobrażają Go sobie ludzie, jest kimś zupełnie innym niż w rzeczywistości, podobnie jak Chrystus. Ludzie przybili Chrystusa do krzyża i już go stamtąd nie zdjęli. Ludzie na zawsze podkuli Pana i przydali Mu różki. Dla mnie jednak Pan jest jak delikatna tkanina ze złotej nitki, jak połyskujące w słońcu pajęczynki babiego lata, jak malutkie kępki traw, paproci i mchów rosnące sobie gdzieś wśród skał. O, na przykład ta cieniuteńka łodyżka słodkiego tymianku, który zasadziłem wiosną i którą trzymam teraz w ustach i wysysam - wewnątrz niej także jest Pan. Pan to mały robaczek pełznący po piaszczystym dnie morza; a także wielki wieloryb, który połyka tego robaczka. Pan jest tak ogromny, tak potężny, a jednocześnie tak szczery i tak szlachetny! Ludzie przez stulecia przywykli do obecności Pana. Czyż Wordsworth nie miał na myśli właśnie Jego, gdy pisał: „Jednym spojrzeniem ogarnąłem tysiące...”? Jestem pewien, iż artystów, którzy tak pięknie malowali leśne sceny, kopał w tyłki Pan choć oni sami nic o tym nie wiedzieli i niczego nie czuli.

Peter Caddy tak do mnie powiedział któregoś dnia:

- Bardzo ważne, żeby ludzie zrozumieli znaczenie Findhorn. To, co tu czynimy, można określić mianem wprowadzania w życie Boskich planów. W Findhorn nie prawi się mnóstwa gładkich i łatwych słów o wielkości Boga i o wierze. My ucieleśniamy tę wiarę! Żyjemy nią!

Jest niezwykle ważne, żeby ludzie się przekonali, iż można to osiągnąć, że wszystkie potrzeby człowieka zostaną zaspokojone, jeśli tylko zechce on poświęcić swoje życie Bogu.

Spójrz tylko na nasz ogród. Przez całe lata nikomu nie wspomnieliśmy ani słowem o Dewach, elfach czy też o Panie. Trzymaliśmy ich istnienie w tajemnicy, gdyż wiedzieliśmy, iż dopóki nie uzyskamy odpowiednich wyników, dopóty nikt nas nie zrozumie. Dopiero po wielu latach, gdy specjaliści z całego świata potwierdzili nasze osiągnięcia, mogliśmy powiedzieć całemu światu - oto, jak tego dokonaliśmy. Wizje? Nigdy ich nie miewam. Nikt mi niczego nie podpowiada, nie postrzegam żadnych postaci czy też przedmiotów, nie słyszę niczyich głosów. Nic! Za to mam intuicję. Po prostu wyczuwam, że w pewnej chwili powinienem uczynić dokładnie to, nie zaś coś innego, postąpić tak właśnie, a nie inaczej. Dopiero gdy spoglądam wstecz, dostrzegam w swoim życiu układające się logicznie sploty zdarzeń. Spójrz na Findhorn! Przybyliśmy na to wysypisko śmieci otoczone odrapanymi samochodami i przyczepami. Czyste szaleństwo! Dopiero później ujawnione nam zostało głębokie znaczenie naszego czynu. Na początku tkwiliśmy w nieświadomości. Gdybyśmy wiedzieli, chyba zwaliłby nas z nóg szok: przecież w to miejsce trzeba było włożyć tyle pracy! Tyle wysiłku! Dobry Bóg wydziela jednak ludziom wiedzę małymi porcjami, stopniowo - w przeciwnym wypadku system nerwowy człowieka nie wytrzymałby. Moja żona Eileen otrzymała wiadomość, że do Findhorn, tego „Ośrodka Światła”, przybędą tysiące ludzi. Zastanawialiśmy się, cóż może to oznaczać. Tysiące ludzi przybywające na wysypisko śmieci położone nad Morzem Północnym. Wprost trudno to sobie wyobrazić. Ale przybywają. Każdego roku jest ich coraz więcej.



* * *



Dorothy MacLean postrzega Dewy jako myśli, przejawy rozwoju i tworzenia chwilowo zapomniane i zlekceważone przez współczesnego człowieka. Tworzenie jest myślą - wibracją, ideą, początkowym puńktem. Każda myśl tworząca wszechświat z mocy Bożej: myśli te nieustannie go tworzą. Dorothy często zadawała sobie pytanie: skąd pochodzi myśl zawarta w kępce mchu, czy też w modrzewiu? Czy ktokolwiek potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie z całym przekonaniem i przeświadczeniem o słuszności swojego wyjaśnienia? Kto przenosi archetypiczną formę życia poprzez przestrzeń i czas, aż stanie się ona życiem w biologicznej postaci na naszej kryształowo błękitnej planecie? Przez eony czasu Boski potencjał mocy wciąż tworzyły niezliczone mnóstwo form i kształtów. Myśli te zostały obdarzone energią oraz potencjałem, pulsującym życiem, przepojonym nim, będącym również najgłębszą esencją tego, co nazywamy życiem. Istnieje „myśl” cyprysu, rukwi wodnej czy też bławatka - myśl, która istnieje od niepamiętnych czasów, która przenika cały wszechświat, różniąc się wprawdzie od innych myśli, a jednak pozostając z nimi w doskonałej harmonii. Może nazwiemy te istnienia Dewami? Dewa byłaby przeto formą życia oczekującą spełnienia - jest ona wszędzie, nie może zostać unicestwiona, po prostu jest.

Dewy, Pan oraz Duchy Natury pomagają członkom społeczności Findhorn w uprawianiu ogrodu, w którym - jak stwierdził osiemdziesięcioletni profesor R. Lindsay Robb, konsultant Brytyjskiego Towarzystwa Gleboznawców, jeden z najlepszych ekspertów rolnych ONZ „nadzwyczajnej żywotności, zdrowia, jak też zdolności kwitnienia w środku zimy na glebie składającej się niemal wyłącznie z sypkiego piasku nie można wytłumaczyć - w wypadku roślin uprawianych w Findhorn - minimalną domieszką kompostu, czy też zastosowaniem którejś ze znanych metod organicznej uprawy ziemi. W grę muszą tu raczej wchodzić inne czynniki. Są to czynniki życia”.

Słowo „Dewa” pochodzi z sanskrytu, gdzie oznacza „istotę świetlną”. Dorothy zaczęta nazywać tak istoty, z którymi się porozumiewała i które pomagały jej zrozumieć rośliny: otrzymywane informacje i wskazówki przekazywała następnie innym członkom wspólnoty. Wkrótce zaczęła też uważać Dewy za ucieleśnienie wyższej świadomości Natury. Oto kiedyś istota zwana „Aniołem Krajobrazu”, sprawująca „władzę” nad terenem, gdzie znajdował się ogród, powiedziała jej, że gdyby tylko mieszkańcy Findhom weszli w zupełnie nowy wymiar współdziałania oraz harmonii z duchami rządzącymi ich ogrodem, mogliby zdziałać cuda. „Anioł Krajobrazu” udzielił Dorothy instrukcji i rad, jak przygotować glebę pod uprawę, jak właściwie podlewać rośliny oraz w jaki sposób stosować nawóz płynny. Dorothy wspominała później, iż choć rozpoczęła ów „eksperyment z istotami duchowymi” ze sporą dozą sceptycyzmu („wywołanego także tym, że niewiele wiemy o takich istotach jak wróżki”), to z czasem, gdy rady Anioła okazywały się skuteczne i ogród rozwijał się doskonale, uznała istnienie Dew za fakt. Podobnie postąpiła reszta członków społeczności, prowadząc prace w ogrodzie zgodnie ze wskazówkami otrzymywanymi od Anioła. - To, iż postępowaliśmy w myśl ich rad - twierdzi Dorothy - niezmiernie cieszyło te istoty. Początkowo niektóre z nich trzymały się jak gdyby z daleka i nie okazywały ludziom takiej przyjaźni jak „Anioł Krajobrazu”, co spowodowane było, Jak same mi potem wyjaśniły, złym traktowaniem Natury przez człowieka, kierującego się chciwością, postępującego bezmyślnie i głupio. Gdy jednak Dewy przekonały się, że postępujemy wedle ich zaleceń, stopniowo wszystkie zaczęły udzielać nam jeszcze większej pomocy, stały się przyjacielskie i miłe. W końcu doradziły, żebyśmy zasadzili w Findhorn jak najwięcej najrozmaitszych odmian warzyw.

Pater Caddy również zaczął otrzymywać bardzo silne instrukcje „wewnętrzne”, początkowo też prosił Dorothy, by ta sprawdzała w praktyce, czy jego „intuicyjne wyczucie” dotyczące metod, które powinni stosować, jest coś warte - wiele bowiem wskazań otrzymywanych od Dew stało w jaskrawej sprzeczności z ortodoksyjnym ogrodnictwem. Oboje wypełniali instrukcje co do joty. Brzmiały one na przykład tak:

- Podlewacie rośliny zbyt obficie, dostarczycie więc im teraz mniej wody. Nie musicie podlewać każdej nocy, przecież w tym klimacie słońce również nie pokazuje się każdego dnia. Dobrze, że posadziliście rośliny tak blisko siebie - w ten sposób w waszym ogrodzie wszystko się zagęści. Jesteśmy zadowolone z waszego pielęgnowania zieleni. Szkoda, że nie możecie ujrzeć sił, działających teraz w ogrodzie: te pochodzące z podłoża wędrują stopniowo do góry, nasze zaś nadchodzą ogromnymi, szybkimi falami. Nie, nie potrzeba więcej torfu... lepszy będzie kompost... przyspieszamy teraz jego fermentację... mieszajcie więc, mieszajcie.

Na początku lata Dewy oraz inne anioły przekazywały Peterowi i Eileen setki pożytecznych informacji. Wyglądało to mniej więcej tak:

Dewa fasoli karłowatej: „pierwsza partia nasion została wysiana zbyt głęboko, na dodatek nastąpiło to, nim jeszcze siły działające w ogrodzie stały się wystarczająco intensywne. Nasiona nie wzejdą dobrze”.

Dewa pomidorów: „pogoda niezbyt odpowiednia, jest zimno, ale postaram się ochronić wasze rośliny. Możecie teraz zasilić je płynnym nawozem. Zostawcie osłony od wiatru - usuniecie je, gdy owoce jako tako się zawiążą”.

Dewa szpinaku: „jeżeli chcecie, żeby liście rosły szybko i żeby były silne, rośliny muszą znaleźć się w większych odległościach od siebie niż w takich, w jakich zostały posadzone. Jeśli je pozostawicie bez zmian, wtedy liście rozwiną się większe i zapewne będą delikatne, jednak nie znajdziecie w nich siły życia”.

„Anioł Krajobrazu”: „Nie sądźcie, że taki wilgotny dzień jak dzisiejszy jest niekorzystny dla roślin. Podobne dni wykorzystujemy po to, żeby w kroplach deszczu zsyłać wam pewne siły. Każdą pogodę wykorzystujemy w ten, czy winny sposób. Staramy się czerpać z niej tyle, ile tylko możliwe. Wydaje się to całkiem oczywiste, zauważamy jednak, iż ludzie nieczęsto postępują podobnie”.

„Im szybciej zmieszacie kompost, tym szybciej będzie gotów. Przydałoby się nieco więcej słońca, ale i tak rośliny rozwijają się bez zarzutu. Byłoby wspaniale, gdyby któreś z was zaczęło nas podziwiać - działa to na nas bardzo korzystnie”.

Dewa dyni: „bardzo się cieszymy z nawiązania kontaktu! Czujemy i widzimy siły działające w waszym ogrodzie, ale też i sam ów kontakt jest dla nas niezwykłą przyjemnością, to dla nas zupełnie coś nowego. Obecnie nie potrzebujemy nadmiernego podlewania. Rośliny wschodzą przepięknie - są szczęśliwe i dobrze się przystosowały do warunków panujących w ogrodzie”.

Gdy Peter sadził nową roślinę, Dorothy nawiązywała kontakt z jej Dewą. Jeżeli napotykano jakiś szerszy problem, w jego rozwiązaniu udzielał pomocy „Anioł Krajobrazu”, pełniący rolę jakby „rzecznika” wszystkich Dew; przekonywał ludzi z Findhorn, iż niezwykle ważne jest to, by darzyć uczuciami cały ogród oraz rosnące w nim rośliny, nie wolno natomiast traktować tych ostatnich jak zbiór rozmaitych substancji chemicznych oraz pierwiastków. Ogrodnicy dowiedzieli się, że najważniejsza jest dla nich umiejętność darzenia roślin uczuciem miłości i podziwu, oraz iż postępując w ten sposób, każdy mieszkaniec Findhorn może mieć swój udział w tworzeniu ogrodu.

- Każdy ogrodnik przyczynia się do tego nieświadomie, udział jednak tych, którzy świadomie kochają rośliny, jest dużo większy. Pewne osoby potrafią pobudzać rośliny do szybszego wzrostu, inne zaś wywierają na nie niekorzystny wpływ, pozbawiając sił życiowych. Szczególnie dobroczynny wpływ wywiera na rośliny ludzkie szczęście, tak też działają na nie bawiące się opodal dzieci.

Pod koniec czerwca zaczęło przybywać do Findhorn wiele osób, żeby obejrzeć ów cudowny ogród, o którym tyle słyszeli od przyjaciół i znajomych. Nieprzerwany strumień odwiedzających spoglądał na bujną zieleń, oszałamiającą obfitość owoców, feerię barw - a przecież wszystkie rośliny wyrosły na skrawku piaszczystej ziemi! Ogród stał się jak gdyby lokalną osobliwością, tym zaś, którzy przybywali do Findhorn, z trudem przychodziło uwierzyć, iż pierwsze ziarnko zasiano tu zaledwie przed kilkoma miesiącami. Szkoci, znani z wysokich umiejętności ogrodniczych, spoglądali tylko i kręcili głowami z powątpiewaniem, bo nie rozumieli tego ani w ząb. Choć na początku rośliny były atakowane przez owady i niekiedy wykazywały tendencję do wysychania, szybko nabierały odporności - wraz z powstawaniem w glebie sił życiowych. Opodal cudownego ogrodu ktoś usiłował założyć inny, jednak pędy brukselki wzeszły tam tylko na kilka centymetrów i zaraz zamarły, podczas gdy w ogrodzie Petera roślina ta zieleniła się wspaniale i wyrosła na pół metra. W czerwcu do gleby dodano odpadków, torfu, kompostu, sody i wapna - postawiono także płot, żeby zające nie obgryzały roślin. Okoliczni farmerzy zaczęli przyjeżdżać do Findhorn po warzywa.

Początkowo informacje przekazywane przez Dewy miały zwykle charakter praktyczny i dotyczyły zabiegów, które należało wykonywać doraźnie w ogrodzie, później jednak - a było to w połowie lata - zakres informacji się rozszerzył i Dewy ujawniły bliżej Dorothy swoją prawdziwą naturę. Okazało się, że każdy z nich nie jest duchem nieodłącznie związanym z jakąś rośliną, na przykład groszkiem, czy krzewem pomidorów, ale raczej duchem będącym planem, formą, a także „architektem” wszystkich krzaków groszku czy pomidorów na świecie.

Poszukując istoty świata materialnego, fizycy wysunęli hipotezę, według której wszelka energia jest myślą; Dorothy sądzi, że Dewy to właśnie archetypiczne myśli, bądź też energie.

Fizyka utrzymuje, iż materia jest energią, krótkotrwałym złudzeniem w świecie nie znającym pojęcia stałości i niezmienności; wedle niej świat nie zna granic, podziałów na kategorie, zaś praw i zasad jest w nim coraz mniej. W takim świecie fizyka oraz filozofia I Ching mają wiele wspólnego - obie nauki usiłują bowiem zrozumieć fenomenologię zmiany. Po uświadomieniu sobie zasadniczej prawdy, iż materia jest złudzeniem, można albo traktować świat z respektem, albo też - wzorem pewnego fizyka, który, gdy stwierdził, iż krzesło, na którym siedzi, nie istnieje, palnął sobie w łeb - postradać zmysły.

Ów nowy naukowy paradygmat jest jakby światełkiem pobłyskującym w świecie zdominowanym przez dawne pojęcia techniki, naukę traktującą życie jak mechanizm, w którym żywe organizmy podlegają raz na zawsze ustalonym prawom, odkrytym, a następnie stosowanym przez człowieka. To ostatnie odnosi się szczególnie do świata roślin. Świat ów został przez nas dokładnie zbadany i na wskroś zanalizowany, dokonywaliśmy też na nim częstych eksperymentów, wreszcie zaś rozwinęliśmy nauki, za pomocą których uczyniliśmy rośliny naszymi sługami. Na niechęć świata roślin do pełnego współdziałania, odpowiedzieliśmy coraz to nowymi zdobyczami techniki, coraz to nowymi środkami służącymi do zdominowania form życia, traktowaliśmy bowiem te formy jak coś, co można łatwo podporządkować sobie i nadzorować, jak przedmioty, będące naszą własnością. Wynaleźliśmy nawozy sztuczne. Aż po lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku rolnicy uprawiali pola nie dysponując zbyt wielką wiedzą o roślinach i glebie, naśladowali oni po prostu naturę, postępując w myśl prostej zasady bierz, co potrzebujesz, wszystko zaś inne pozostaw. Gdy do rolnictwa wprowadzono nawozy sztuczne, plony wprawdzie poważnie wzrosły, jednak tylko nieliczni rolnicy wiedzieli, iż nie można obejść praw natury. Plony można było wciąż zwiększać, zmieniać ich rodzaj i wymuszać je - ale bo też musieliśmy ostatecznie za to zapłacić.

Nauczyliśmy się produkować hybrydy rosnące znacznie szybciej i osiągające znacznie większe rozmiary aniżeli ich rodzice. Wielkość, kształt, a nawet kolor owoców wszystkie te cechy zaczęliśmy zmieniać, stosując metodycznie całą naszą wiedzę o manipulacjach genetycznych. Udało nam się nawet wyhodować sześcienne pomidory, które wprawdzie można było zbierać maszynami i dogodnie pakować do pojemników, jednak to, iż pomidory takie przypominały w smaku tekturę, jakoś uchodziło uwadze szczęśliwych i zadowolonych z siebie konsumentów.

Uprawa roślin na skalę przemysłową spowodowała, iż jakość i smak produktów żywnościowych są jedynie cieniem tego, czym cechy te były niegdyś. W naszym stuleciu pozostaliśmy na placu boju z naszymi dwudziestowiecznymi pomidorami, które nie mają smaku pomidorów i które zostały uzależnione od stałych dawek rozmaitych trucizn, niezbędnych, żeby ochronić te „owoce” przed wpływem środowiska. Pomidory te uprawiamy w szklarniach, gdzie nie ma stałego gruntu, a jedynie cieniutka warstwa jakiegoś bursztynowego, cuchnącego płynu, rzekomo dostarczającego roślinom „wszystkiego, czego potrzebują”.

Żyjemy więc w świecie całkowitego chaosu, w świecie, który dąży donikąd, albowiem zapragnęliśmy sprowadzić to, co nas otacza do uproszczonych praw mechaniki rządzących wielkimi ilościami substancji, bezlikiem atomów i cząsteczek. Może zatem Dorothy napotkała po prostu coś, co zostało „wyrwane” z ludzkiej świadomości? Czyż nie utraciliśmy, w naszej ślepej pogoni za wiedzą i mądrością, zdolności, dzięki którym osiągnęlibyśmy to, czego szukamy? Przesłanie Dew zawierało zatem pewną proroczą prawdę:

- Deszcz pada zarówno na sprawiedliwych, jak i niesprawiedliwych, tymczasem my posługujemy się posiadaną mocą, sprawiając, iż żywność rodzi się dla wszystkich - moralny aspekt rzeczy zupełnie nas nie obchodzi. Postępujemy po prostu w myśl przeznaczenia. Możemy być przyjaciółmi człowieka bądź też jego wrogami: zależy to wyłącznie od samych ludzi. Żyjemy po to, żeby czynić dobro, jednak człowiek rozbija na cząstki wszelkie siły życia. Na naszym poziomie jesteśmy niezniszczalne i ludzie nic nam nie mogą uczynić, niżej jednak, na ich poziomie, mogą nam wyrządzić wiele złego i czynią to, a my nie możemy odpowiadać za następstwa takiego postępowania. Czy jednak nie powinniśmy ze sobą współpracować po to, żeby zawiązały się między nami nowe, przyjazne stosunki?

Z rozmów prowadzonych z Dorothy oraz z lektury setek stron wiadomości otrzymywanych przez nią od Dew przez wiele lat wyłania się pewna struktura oraz logika, opisująca jak gdyby poziom istnienia, który nieobcy był rozmaitym kulturom na przestrzeni historii. Dorothy czuła, iż dzięki jej kontaktom z Dewami został utworzony pomost prowadzący do tego poziomu istnienia i świadomości, które zostały gdzieś zagubione i pozostają w głębokim ukryciu. Pragnęła, by kontakty te utrzymywały się jak najdłużej, zamierzała też stosować w ogrodzie Findhorn każdą wskazówkę i radę otrzymywaną od Dew.

Świat Dew silnie podkreślał jedno - żeby odwrócić bieg wypadków na Ziemi, człowiek musi uznać istniejącą wewnątrz niego Świętość oraz całość, której on sam jest częścią. Musi dotrzeć do sedna, które można określić jako element wszechrzeczy, wszelkiego istnienia oraz wszelkich aspektów tworzenia. Podczas takiego uznawania i docierania zanika rozróżnienie między „zewnętrzem” a „wnętrzem”.

Zerwanie kontaktu między człowiekiem a Naturą jest zjawiskiem nowym, raczej wyjątkiem aniżeli regułą: ludzie zawsze bowiem, od zarania historii, kontaktowali się z Duchami Natury, duchami lasów i gwiazd. Planeta Ziemia, niegdyś rozżarzona do białości i świecąca niczym Słońce kula - przedstawia sobą myśl. W tamtych czasach Ziemię odwiedzała Dewa Wiatru, która igrała z Dewą Ognia, aż doszło między nimi do zgody i pojednania. Dewa Wody i Deszczu rodziła się na niebie, a potem spływała na powierzchnię Ziemi, z której podnosiły się obłoki pani ożywiające niebo. Dewa Wiatru rozpoczęła wtedy rzeźbienie, kształtowanie i formowanie skorupy naszej planety. Istota ta stworzyła stawy, jeziora, przypływy i odpływy morza, strumienie, rzeki, a także wielkie zbiorniki wodne, które nazywamy oceanami. Każdej następnej zmianie towarzyszyło przybycie nowej Dewy czy też impulsu, aż wreszcie Ziemia otrzymała gospodarzy; każda Dewa przynosiła pewną odmianę życia, stale obecną w Boskim potencjale. Ziemia przygotowała się na przyjęcie myśli mężczyzny i kobiety oraz na służenie im. Ziemia miała być ich sanktuarium i ostoją, niebiosa zaś miały być ich przewodnikiem i wizją.



* * *



Peter Caddy i Robert (Roc) Crombie podeszli do gęsto zalesionej dolinki zwanej Faerie Glen, położonej na Black Isle. W poszyciu leśnym szukali ścieżki. Korony drzew rosnących w dolince splatały się, wokół sękatych pni gęsto owijał się bluszcz. W słońcu połyskiwały setki tysięcy liści. Buty obu mężczyzn przesiąknęły wilgocią, każda zaś gałązka i każdy listek drżały, zupełnie jakby dwaj ludzie przeciskający się przez gąszcz roślin wytwarzali swoją obecnością jakieś napięcie. Wszystko dookoła, jakby świadome tej obecności, wyraźnie na coś wyczekiwało.

Ziemia była mokra i śliska, dlatego też obaj posuwali się bardzo wolno. Robert Crombie wysunął się naprzód, odniósł bowiem wrażenie, iż znalazł ścieżkę. Nie pomylił się. Musieli przekraczać zwalone pnie drzew, omijając kępy krzewów, które wczepiały się kolcami w ubranie i szarpały nogawki spodni. Droga była trudna. Drzewa jakby zmówiły się, że nie pozwolą wejść głębiej w las żadnej istocie ludzkiej. Krzewy stały się nieprzeniknioną zaporą, za nimi jeżył się płot z powalonych pni. W powietrzu wisiała gęsta, lepka mgła. Na kępach mchu i paproci połyskiwały kropelki wody, nad nimi przepływały opary tworzące coś na kształt falującego leśnego morza. Roc rozglądał się dookoła, zdawało mu się, iż dostrzega coś, czego nie potrafi rozpoznać, coś, czego zarys widoczny był ledwie przez chwilkę - i co natychmiast znikało. Odwrócił się do Petera i zatrzymał go ruchem ręki, po czym zniknął mu z oczu za jakimś drzewem. Peter podniósł z ziemi kij, oczyścił go z błota i przysiadł na kępie mchu. Była wilgotna, ale szli bez przerwy od rana i teraz bardzo pragnął wypoczynku.

Roc posuwał się tymczasem bardzo powoli w głąb lasu, przystając co kilka metrów. Każdy kolejny krok prowadził go w ciemność i negację. Wśród liści snuły się ciemne opary mgły. Nagle poczuł wielkie zmęczenie miał już przecież siedemdziesiąt lat - wydało mu się, że słyszy jakiś dźwięk, czy też szelest, ale gdy przystanął i nastawił uszu, zrobiło się cicho. Wtem ujrzał, że coś się poruszyło w zaroślach, zatrzymał się więc i czekał. Cokolwiek tam było, zamarło. Gdy obchodził pień sporego buka, znów dostrzegł, jak owo „coś” błyskawicznie prześlizguje się w prawo. Odwrócił się i spojrzał, ale nic nie zobaczył.

Panowała całkowita cisza, gdzieniegdzie tylko spadała na ziemię kropelka rosy, to znów zadrżał na wietrze liść. Robert Crombie stał nieruchomo. Coś tam jednak było. Czekał cierpliwie. Nie słyszał nic. Czuł tylko silny, przejmujący zapach ziemi i opadłych szpilek sosny, wypełniającą powietrze kwaskową woń miliardów stworzeń ziemnych. Roc chłonął ją chciwie i nagle doznał szczególnego uczucia - ożywił się i wytężył uwagę. Jego ciało jak gdyby wypuściło korzenie upodobniając się do grubego pnia jakiejś dziwacznej rośliny leśnej. Naraz z gęstego świata zieleni wyłonił się jakiś obraz. Roc ujrzał, jak z pąków, liści, pni i gałęzi wychynęły dwie postacie. Zielone płaszcze, kaptury, zielona skóra, zielone, błyszczące oczy, dwa naciągnięte łuki, dwie zielone strzały wycelowane grotami wprost w niego. Istoty nie miały więcej niż metr wzrostu i Crombie dostrzegał w nich jakieś groźne piękno. Ich twarze były beznamiętne, ale z ust jednej z istot wydobyły się słowa, które przeszyły powietrze: - Śmiertelny człowieku, nie waż się postąpić ani kroku dalej. To jest nasz teren, nasza ziemia.

Roca zdziwiły wrogość i okrucieństwo w głosie elfa.

- Jestem przyjacielem Pana - powiedział - ... i przyjacielem wszystkich Istot Natury. Przybywam do was z miłością w sercu.

Elfy stały nieruchomo, strzały w łukach skierowane były w kierunku Crombiego. On zaś słyszał w życiu tyle opowieści o ludziach, którzy zadarli z „Małymi Ludkami”, iż wiedział, że jest to poważna groźba. - Wierzę w wasze istnienie, pragnę waszej przyjaźni oraz pomocy.

- Może i tak, ale to nasza ziemia. Nie chcemy na niej żadnych śmiertelników.

Roc zastanawiał się, co odpowiedzieć elfom. Czuł za sobą obecność Pana, wiedział jednak, iż bożek się nie wtrąci. Elfy popatrzyły uważniej, a potem opuściły łuki i odeszły na bok, żeby się naradzić. Odwróciły się wreszcie do Roca i wskazały gestem, że wolno mu pójść dalej, ale że drugi człowiek - ten tam, na kępie mchu - musi pozostać. Odstąpiły na bok i pozwoliły Crombiemu przejść. Ten zaś oddalił się o kilka metrów, dochodząc do miejsca, gdzie lekko wznosząca się dotąd ścieżka zaczynała biec płasko. Zadecydował, że lepiej zawrócić.

Nim odszedł, raz jeszcze spojrzał na elfy. Wrogość, którą dostrzegł był na ich twarzach, była dlań czymś nowym i zaskakującym. W lesie musiało zajść coś strasznego. Gdy popatrzył dookoła i spostrzegł zniszczenia gęsto leżące, wyrwane z korzeniami drzewa i ich ścięte pnie - zrozumiał, że sprawcą nieszczęść był człowiek. Wrogość elfów nie miała w sobie niczego z nienawiści, była raczej żalem, który miał chronić ich przed obcymi. Tu znajdowało się bowiem schronienie istot, w którym mogły one szukać samotności i odosobnienia, i gdzie nikt ich nie niepokoił. Nic więcej już im nie pozostało wkrótce leśne istoty będą musiały opuścić także ten zakątek.

Tego wieczora Roc przeprosił Petera i poszedł samotnie do Faerie Glen. Wśród gęstych krzewów zdołał jakoś odnaleźć ścieżkę - na tle rozgwieżdżonego nieba widział ciemne kształty konarów; księżyc niemal w pełni, w lesie panowała niezmącona cisza, której nie przerywał nawet najsłabszy dźwięk. Wędrówka była dużo trudniejsza aniżeli za dnia, jednak Roc odnalazł w końcu drogę i wolno poruszał się po ścieżce, omijając napotkane przeszkody.

Siwa czupryna Crombiego bieliła się niczym śnieg na tle rozświetlonych księżycem drzew. Las jak gdyby poruszył się i zaczął zmierzać w jego kierunku po to, jak wydawało się Rocowi, by otoczyć go i zamknąć w pułapce. Roc poczuł, tak jak poprzednio, że w jego postrzeganiu zachodzą zmiany. Niczym roślina wypuścił korzenie, a w chwilę później wrósł w ziemię: zesztywniały mu dłonie, a ręce zamieniły się w długie gałęzie wyrastające z pnia-tułowia. Był teraz nagi, wełniany pulower i bryczesy przypominały jakby korę drzewa, czy też sierść zwierzęcia. Każde z otaczających go drzew zaczęło żyć ludzkim życiem, a wszystko, co dotychczas było nieruchome, poruszało się teraz wolniuteńko, niemal niedostrzegalnie. Tym samym co poprzednio rytmicznym ruchem Roc obrócił głowę i skłonił się lekko wszystkim drzewom, które widział teraz wyraźnie na tle nieba. Spojrzał w lewo i zauważył, że jakieś masywne drzewo porusza się nieco szybciej od innych - wprost na niego; nagle to, co przypominało pień, okazało się wyniosłą postacią. To, co wydawało się odblaskiem światła księżyca, było parą oczu skrzących się w ciemności.

Gdy Crombie znów się obrócił, ujrzał jakąś zielonkawą poświatę. Opodal wyłoniły się z ciemności dwa połyskujące elfy. Tym razem nie miały ani strzał, ani łuków i uczyniły gest pozdrowienia. Poprowadziły Roca ścieżką na szczyt niewielkiego pagórka: tam ścieżka rozszerzała się. Gdzieś dalej Crombie dostrzegł na polanie jak gdyby błysk światła, które w miarę zbliżania się jaśniało coraz silniej. Za drzewami płynął strumyk, z daleka dochodził szum wodospadu.

Gdy dotarł do końca ścieżki, ujrzał wielkie zgromadzenie Duchów Natury, które poruszały się w różne strony, fruwały tam i z powrotem - a wszystkie przy tym błyszczały. W środku polany siedziała na kamieniu jakaś postać, wysoka na półtora metra. Postać skinęła dłonią w kierunku Roca, dając mu znak, żeby podszedł bliżej. Roc wszedł jakby w ocean świecącego, migocącego fosforu. Duchy Natury świeciły w powietrzu niczym gwiazdy, niektóre opalizowały na niebieskozielono, polatywały szybko tu i tam, opadały i wznosiły się, potem znów opadały. Wszystkie były niezwykle poruszone i podniecone tym, że oto do ich królestwa wkracza siwowłosy śmiertelnik: cała uwaga towarzystwa została skupiona na Crombiem.

Postać siedząca w środku okazała się elfem. Wszystkie stworzenia skupiły się dookoła niej, poruszając się tak, jakby tworzyły w powietrzu jeden żywy organizm. Rozległy się dźwięki przypominające tony muzyki - była to stłumiona melodia wygrywana na jakimś instrumencie strunowym i na flecie - rosła i opadała niczym wiejący w trzcinach wiatr. Elf powstał z kamienia, żeby powitać Roca, wskazał na niewielki kopczyk i poprosił człowieka, żeby ten usiadł. Elfy i Duchy Natury obserwowały go z zainteresowaniem i ze zdziwieniem, Roc zaś wyczuwał w powietrzu wrogość. Czuł, że jest bezbronnym, obcym przybyszem, który wkroczył do innego świata, więźniem pozostającym na łasce małych stworzeń.

Król elfów wpatrywał się w Roca zimnym, świdrującym wzrokiem. Wrogość narastała. Szepty istot urwały się, a potem zapadła cisza. Głucho zabrzmiał głos króla:

- Śmiertelny człowieku, nie pojmujemy tego, co czynisz. Zakłócasz równowagę w naturze, zadajesz śmierć zwierzętom, obracasz żyzną ziemię w pustynię, ścinasz i palisz wielkie drzewa, niszczysz krajobraz, okropnie raniąc wzgórza i góry, kalecząc ziemię tak, że nigdy już nie będzie w stanie wrócić do zdrowia.

- Zatruwasz wszystko pod sobą i wszystko ponad sobą. Gdziekolwiek stąpniesz, wszystko niszczysz i okaleczasz. Czy jesteś aż tak nierozumny, żeby nie widzieć, iż w ten sposób niszczysz samego siebie?

- Nie możesz nas unicestwić, albowiem jesteśmy istotami nieśmiertelnymi i niezniszczalnymi. My jednak troszczymy się o tę planetę, kochamy ją, ona jest naszym domem i schronieniem. Niegdyś była piękna. Czyż nie mamy racji, mówiąc, że to wy, ludzie, jesteście pasożytami Ziemi?

- I przy tym masz jeszcze czelność prosić nas o współdziałanie! Dobre sobie! W czymże to mielibyśmy współdziałać?! W niszczeniu naszych siedzib? Naszych świętych miejsc? Naszych domów? Człowieku, uzasadnij swoją prośbę! Natychmiast się wytłumacz! Jaki jest cel twojego życia, człowieku?

Otaczający Roca tłum pomrukiwał i poszeptywał w podnieceniu i w złości, dźwięk ten zaś przypominał szum wzmagającego się wiatru w koronach drzew. Wrogość narastała i zdawała się otaczać zewsząd Roca. On sam czuł wzrok wlepiających się weń tysięcy oczu należących do istot, jakich nigdy przedtem nie widział i jakich już nigdy w życiu może nie zobaczyć. Doszedł do wniosku, iż identyfikuje się jednak bardziej z nimi aniżeli z ludźmi. Czy było to szaleństwo? Zażądano odeń, by wytłumaczył ludzkie czyny, by wyjaśnił, dlaczego człowiek tak bezlitośnie niszczy środowisko. Roc czuł, że w tej chwili dzieli go od ludzi tak wielka przepaść, jaka dzieli od nich Duchy Natury. Tak, kim właściwie jest człowiek, stworzenie, które zmieniło Ziemię? Co ów człowiek uczynił przeciw sobie? Co oznaczał entropiczny rozkład życia i świadomości? Roc stał nieruchomo i spoglądał na elfy. Zaczął od tego, iż - jak powiedział poprzednio - ich oskarżenia są wprawdzie słuszne, dotykają jednak tylko jednej strony medalu - zła. Nie usiłował ani usprawiedliwiać szkód czynionych Naturze przez człowieka, ani też błagać elfy o wybaczenie; jedynym usprawiedliwieniem, mówił, jest ludzka głupota, niedostatek miłości oraz troski.

- Ludzie nie są źli. Większość mieszkańców Ziemi to dobrzy ludzie, kochający spokój i pragnący żyć w przyjaźni ze wszystkim, co żyje. Taka jest prawda. Łatwo dostrzegać wyłącznie złe uczynki, trudniej dobre. Jeśli jednak mam być szczery, musicie spróbować również tego ostatniego. Na świecie żyje wielu ludzi, których, zupełnie tak jak mnie, doprowadzają do rozpaczy zbrodnie popełniane przeciw Naturze, okrucieństwa zadawane zwierzętom, niszczenie całych gatunków, eksploatacja królestwa roślin oraz rabunkowa gospodarka w królestwie skał i minerałów. Nie znajduję wytłumaczenia dla tych, którzy bezmyślnie niszczą Ziemię. Są jednak wśród nas i tacy, którzy pragną, żeby na Ziemi i w Królestwie Natury zapanował pokój.

Elfy pilnie słuchały, a Roc czuł, że napięcie maleje.

- Słyszeliśmy o kimś, kto nazywał się Jezus - rzekł wreszcie król - i pragnął nieść ludziom pokój. Co ludzkość z nim uczyniła? Niszczycie tych, którzy pragną zmieniać wasze przyzwyczajenia życiowe.

Roc przerwał na chwilę i zastanowił się, co ma odpowiedzieć.

- Jezus został zabity tylko w jednej postaci. On odradza się i żyje w innej, na poziomie, na którym żyjemy my wszyscy. Jezus był nauczycielem, Boskim istnieniem - byli również inni, jemu podobni. Żaden ród pasożytów nie wydałby z siebie takich nauczycieli i takich prawd, jakich oni nauczali.

- Człowiek poszukuje podstawowych prawd i pochłonięty tym poszukiwaniem chwilowo zapomniał o Bogu. Proszę, bądźcie cierpliwi i tolerancyjni wobec ludzi. W wasze istnienie wielu z nas wprawdzie jeszcze nie wierzy; ale stopniowo coraz więcej ludzi zaczyna was dostrzegać i akceptować wasze istnienie. Proszę, bądźcie dla nas sprawiedliwi. Pomóżcie nam. Roc zamilkł i czekał na odpowiedź.

- Wysłuchaliśmy tego, co nam rzekłeś i przyjmujemy to do wiadomości.

Roc zastanowił się teraz, czy zadać pytanie, o którym myślał. W końcu odważył się. - Czy mogę o coś zapytać?

- Odpowiem, jeżeli tylko będę mógł - odparł król elfów.

- Czy możecie zniszczyć ludzkość, gdybyście tego zapragnęli?

Król siedział bez ruchu, spojrzał tylko w oczy Rocowi.

- Z łatwością.

- W jaki sposób?

- Moglibyśmy zatrzymać siłę życiową we wszystkim, co żyje.

- Tak, wtedy byłby to koniec - Roc ni to zapytał, ni to potwierdził słowa elfa. - A czy byłoby to zgodne z wolą Bożą?

- Jeżeli człowiek pójdzie zbyt daleko, sam się zniszczy i wcale nie będzie nas do tego potrzebować. Dysponuje przecież wszystkimi niezbędnymi środkami ku temu, ma też wolną wolę. Czynimy to, co musimy, nie możemy jednak łamać kosmicznych praw, które są prawami Boga.

Roc spojrzał na króla elfów. - Nie wierzę, że tak się stanie. Człowiek zmienia się wewnętrznie. Coraz więcej ludzi pragnie zrozumieć. Wiedzcie, że wszystko u nas teraz się zmienia - choć na zmiany te trzeba czasu.

Na obliczu elfa ukazał się uśmiech. Roc zdał sobie sprawę, iż istocie tej niezwykle trudno przychodziło zachowywać przez cały czas rozmowy wielką powagę. Elfy zawsze są pełne godności, nikt jednak nigdy nie widział, żeby były smutne bądź niezadowolone. Król przypominał dziecko, które wydyma policzki, niby to w gniewie, jednak w chwilę później nie może powstrzymać się od śmiechu.

- Już dobrze, nie będziemy czynić wam krzywdy. Jeśli jednak człowiek nadal będzie wkraczał tam, gdzie nie jest jego miejsce, i jeśli nie wstrzyma swojej niszczycielskiej działalności, nie miejcie nam za złe naszych psot... - Nie dokończył wymawiać ostatnich słów, gdy jego postać zaczęła znikać, rozwiewając się w powietrzu na tle pagórka, potem światła zgasły, istoty zniknęły, zaś Roc ujrzał jeszcze tylko jak dwa elfy, te same, które przywiodły go na polanę, polatują w oddali, zmierzając w kierunku ciemnego lasu. Potem Crombie pozostał sam... świecił księżyc.

Do dziś dnia Roc nie wie, dlaczego akurat jemu udało się wkroczyć do świata tamtych istot ani też dlaczego właśnie on został „wybrany”. Jednak po pierwszym kontakcie jego wiedza o tym cudownym świecie oraz zrozumienie dlań, rosły bardzo szybko. Siadywał teraz samotnie w lesie albo w edynburskim ogrodzie botanicznym i godzinami rozmawiał z istotami, zadając im rozmaite pytania. Rozmówcy nie odnosili się doń z przesadną rezerwą, wręcz przeciwnie, wielką przyjemność sprawiało im to, że ktoś się nimi interesuje. Tłoczyły się więc wokół Roca, który był dla nich tak samo nowym i niecodziennym zjawiskiem, jak one dla niego. - Tak, owszem, one same spotykają wiele istot ludzkich - mówiły Rocowi - ale są przekonane, iż wszelka łączność i wszelkie porozumienie między dwoma królestwami, ich oraz człowieka, ustały dawno temu, przeto nawet nie próbują zbliżyć się do ludzi, zresztą ludzie także nie starają się ich dostrzegać. Elfy wciąż wspominają z sentymentem dawną rasę ludzi zamieszkującą niegdyś Ziemię, z łatwością i wdziękiem wkraczającą do ich królestwa, wspominają mężczyzn i kobiety, którzy przebywali z nimi, pracowali wspólnie i rozmawiali. Jeśli wydaje się nam, że to mit, cóż, niech i tak będzie. Wszelako Duchy Natury twierdzą, że my sami, czyli ludzie współcześni, także jesteśmy mitem i legendą. Duchy Natury same właściwie nie są pewne, kto zamieszkuje obecnie Ziemię. Niby to także ludzie, ale tacy, którzy chyba postradali zmysły. Nasza cywilizacja to jedno wielkie pasmo klęsk, twierdzą elfy. Podają Rocowi rozmaite przykłady i zadają mu pytania, świadczące o tym, iż z przerażeniem idzie w parze wielkie poczucie humoru. Faun Kurmos był zaskoczony widokiem metalowych pudeł z ludźmi w środku, niemal wpadających na innych ludzi idących pieszo. Niektóre Duchy Natury dziwi to, iż naszym, ludzkim zdaniem wszelką wiedzę można czerpać jedynie z książek i z przedmiotów martwych. Roc nie potrafił im nawet wytłumaczyć, jak się nazywa owo „coś”, co „czerpiemy” z książek. Wojna zaś jest dla elfów czymś zgoła niepojętym.

Istoty wyjaśniły Rocowi, iż są związane wyłącznie z królestwem roślin i minerałów. Ich rola polega na nadawaniu kształtu: przejmują energię, którą Dewy zsyłają roślinom, następnie „formują” ją i wydzielają roślinie tyle, ile potrzeba jej do rozwoju. Energię tę można nazwać „siłą życia”.

Roca często pytają znajomi i przyjaciele, po co właściwie istnieją Duchy Natury. Niech sobie będą, tylko czy istotnie ich potrzebujemy? Czy rośliny nie urosną bez ich pomocy? Roc Crombie dowiedział się już tyle, że zawsze daje taką oto odpowiedź: rośliny wprawdzie wyrosną, tyle że nie będą rosnąć dobrze. Gdzie spojrzeć, twierdzi Roc, widać, iż Duchy Natury opuszczają niestety rośliny, odchodzą z naszych pól, ogrodów. Ludzie doświadczają już rezultatów tego odejścia.

Crombie podaje przykład dzieci i rodziców. Duchy Natury nie są wprawdzie rodzicami roślin, jednak funkcja, jaką pełnią, jest podobna. Rośliny czerpią pokarm z gleby, z powietrza, z wody, będąc jednym z ogniw w złożonym łańcuchu wzajemnego oddziaływania bakterii, mikroorganizmów i zwierząt. Dziecko odżywia się pokarmem, który zwykle dostarcza mu matka. Zauważono jednak, iż gdy dziecko zostanie odebrane rodzicom i przeniesione do instytucji, gdzie, podobnie jak wiele innych dzieci, nie otrzymuje nic innego ponad to, co zaspokaja jego „potrzeby”, to znaczy pożywienie, ubranie i dach nad głową, wówczas cierpi moralnie i emocjonalnie. Takie dzieci są nieszczęśliwe, często też stają się niezwykle agresywne bądź introwersyjne. Są antyspołeczne i mimo iż są karmione dobrze, słabną i podupadają na zdrowiu, jak gdyby wola życia tych istot była niewielka. Dziecko cierpi podobnie, przebywając wprawdzie w rodzinnym domu, ale pozbawione rodzicielskiej miłości.

W tej analogii sierocińce to wielkie plantacje przemysłowe, nawożone chemicznie uprawy leśne, czy też przypadki dokonywania na roślinach, wbrew ich woli, zabiegów genetycznych, bądź też wykorzystywanie roślin wyłącznie dla doraźnych celów, po to, żeby zostały zaspokojone potrzeby człowieka. Wtedy właśnie Duchy Natury odchodzą. W efekcie następuje zamieranie życia roślin, osłabienie ich „woli” przeżycia. Stają się one, by tak rzec, tworami sterylnymi, zdolnymi do rozwoju wyłącznie w idealnych warunkach i niezwykle łatwo ulegającymi inwazjom szkodników.

Energia, której Duchy Natury udzielają roślinom, jest energią „życiową”. Innymi słowy, jest to energia niezbędna do utrzymania życia: jeśli stale ubywa jej w roślinach, stale jej ubywa również w człowieku. Duchy nie przedstawiają tego oczywiście w ten właśnie sposób, lecz znacznie prościej: jeśli ludzie i rośliny nie będą współdziałać ze sobą tak jak w ogrodzie Findhorn - mówią - człowiek sam siebie zniszczy. Właśnie dlatego taką gorzką niespodzianką jest dla nich postępowanie ludzi. Dlaczego człowiek niszczy się sam? Proces ten wydaje im się doskonale zaplanowany i ukartowany. Czy ludzie nie dostrzegają tego? Jak mogą tak usilnie dążyć do samozniszczenia! Wkładają w nie wszystkie swoje siły i zdolności. Muszą mieć w tym jakiś cel! Roc jednak odpowiada istotom tak: nie, ludzie nie wiedzą, co czynią, oni naprawdę wcale nie mają takich zamiarów, jak sądzicie. Duchy Natury przyjmują to z ogromnym niedowierzaniem i zadziwieniem, zupełnie jak znajomi Roca, gdy opowiada im on o ich istnieniu.

Przekład i opracowanie Bartłomiej Zborski
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.przyszloscwprzeszlosci.info Strona Główna -> Hyde Park Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin